10.04.2012

Bez-prawie zwierząt

Głównym dogmatem i myślą przewodnią obrońców praw zwierząt jest... obrona praw zwierząt. Analizując fakty i obserwując przeróżne wydarzenia stwierdzam zaniepokojona, że bojownicy o prawa zwierząt stawiają dobro zwierzęcia na dobrem człowieka, lekceważąc prawa i interesy tego ostatniego. Nowych dróg nie można wybudować, bo na danym terenie hasają długonogie żaby, gniazduje udziwnione ptactwo i inne kolorowe robactwo. Za to można pozwalać na to, żeby TIR-y rozjeżdżały nam dzieci.
Czy zwierzęta mają jakieś prawa?
Czy nie jest tak, że przyznanie praw zwierzętom automatycznie odbiera człowiekowi tytuł najważniejszej istoty na ziemi?
Bo czym są prawa? Z tego, co mi wiadomo, jest to zbiór pewnych przepisów nadanych nam najpierw przez Boga, które później ewoluowały w procesie demokratyzacji krajów bardziej cywilizowanych. Większość praw istnieje w oparciu o pewne umowy społeczne zawiązywane między ludźmi, którzy zdecydowali się je najpierw stworzyć a potem dotrzymywać - głównie po to, żeby się nawzajem szanować i nie uprawiać bezhołowia. Zwierzęta takiej umiejętności nie posiadają. Nie są w stanie uszanować niczyich praw. I choćby z tego powodu nie można mówić o ich prawach.
Żeby ktoś mógł mieć prawa, musi posiadać zdolność do stwierdzenia, że takie prawa mu się należą.
Biblia daje człowiekowi jasny przekaz, mówiący o tym, że Bóg najpierw stworzył człowieka na wzór i podobieństwo swoje, że uczynił go na ziemi istotą wyższą od wszystkich innych stworzeń, dał mu prawo dominacji nad przyrodą, w tym i zwierzętami. Natomiast, jeśli ktoś nie wierzy w Boga i jego Słowo, bo jest ewolucjonistą-darwinistą, to i tak musi uznać fakt, że człowiek jest jedyną na ziemi istotą, która posiada zdolność racjonalnego myślenia, a więc i decydowania w kwestiach zasad mających panować w imię powszechnego dobra.
Czy zwierzęta mają prawo, by je przyzwoicie traktować? Zastanówmy się. Jak zwierzęta zachowują się względem siebie? Potrafią rozszarpać się na kawałki. Człowiek też potrafi, ale to pogwałca ustalone normy współżycia. Wobec człowieka oczekujemy, że poniesie za to karę i w jakiś sposób zadośćuczyni krzywdom uczynionym ofierze. A zwierzęta? Czy one rozróżniają, co jest słuszne a co nie? Czy mamy je karać, tak jak ludzi? Żyją w stanie czystej, instynktownej anarchii nie regulowanej żadnymi prawami i umowami między sobą. Czy krokodyl zada sobie pytanie, zanim uszczknie z czyjegoś uda, czy to będzie dobre? Szlachetne? Słuszne? Krzywdzące? Oczywiście, że nie. Co tam groźny krokodyl. Niech sięgnę bliżej. Mam w domu kota. Mały, figlarny kotek, jednak ze wszelkimi potencjalnymi cechami dużych, niebezpiecznych dzikich kotów. Gdyby pozwolić mu na wszelkie prawa buszu, równie dobrze mogłabym się wyprowadzić z domu. Podobnie jest z psami, które nieujarzmione przez człowieka przejmują cechy dominujące nad domownikami.
A idąc dalej: czy można popierać żądania przyznawania zwierzętom praw i przywilejów w sytuacji, gdy wielu istotom ludzkim prawa te są odmówione?
Czytając niektóre artykuły można wywnioskować, że takie delfiny są najinteligentniejszymi zwierzętami zamieszkującymi naszą planetę. Wynika z nich choćby to, że gdyby ludzie zdołali zrozumieć mowę delfinów staliby się bardziej inteligentni. Mnie coś takiego obraża. Czy ktoś mi pokaże, co te delfiny zbudowały? Co stworzyły dla dobra ogółu? Nie mam nic przeciwko nim, są przyjaznymi i pięknymi zwierzętami. Ale czy są inteligentniejsze od człowieka?
Wiele jest „inteligentnych”, zmyślnych stworzeń, których tzw. życiowa mądrość zapewnia im utrzymanie się przy życiu w najtrudniejszych nawet warunkach. Ale czy od prawdziwej inteligencji nie powinniśmy wymagać jakiegoś działania, jakiegoś aktu tworzenia, myśli która popchnie świat naprzód, w górę i w głąb siebie?
Przypomniałam sobie historię o dwóch birmańskich kotach, które wraz ze swoją właścicielką zajmowały luksusowy apartament. Mieszkały tam do dnia jej śmierci. Za jej życia koty miały się fantastycznie, lepiej niż niejeden człowiek. Miały nawet swojego psychologa, który czuwał nad ich ewentualnymi stresami. Z chwilą gdy ich pani zmarła, większa część jej majątku, w tym również apartament, przypadła w testamencie kotom. Rada Budynku zaprotestowała utrzymując, że kotom przecież nie wolno posiadać mieszkania. Psychoterapeuta, który się kotkami nadal opiekował upierał się jednak, że zamiana mieszkania może doprowadzić koty do „poważnych zaburzeń”.
Komuś chyba coś się pomieszało…
Zwierzęta mają podlegać ochronie, ale nie mają żadnych praw. Określenie przepisów zabraniających okrucieństwa nad zwierzętami nie jest tym samym, co przyznanie im praw. Ludzie sami nadali sobie prawa, by chronić zwierzęta przed okrucieństwem do jakiego, niestety, sami są zdolni. Jednocześnie prawo to nie zabrania nam ich zabijać dla pożywienia.
Ale czy tym samym można powiedzieć, że nie ma czegoś takiego jak prawo zwierzęcia do życia?

9.03.2012

Przypadki Tomasza Płachty. Życie i śmierć socjopaty.

Najnowszą książkę (a zarazem ostatnią część z trylogii o Socjopacie) Daniela Koziarskiego: „Przypadki Tomasza Płachty. Życie i śmierć socjopaty” poleciłabym wszystkim.Chociaż tym, którzy decydują się na podróż samolotem/autobusem/pociągiem/statkiem/innym środkiem lokomocji - najbardziej. Nie jest to żadne dzieło Dana Browna, nie jest to kontrowersyjna biografia Kapuścińskiego, więc szanse na zagajanie rozmowy przez wścibskiego współpasażera są znikome. Gdyby jednak życie zdecydowało inaczej, bo wiadomo - jak to życie - wyjątkowo gustuje w niemiłych niespodziankach i okaże się, że siedzący obok osobnik będzie próbował nas zagadywać, zmuszać do konwersacji, nawiązywać do tematów, którym codziennie przyznajesz, Drogi Czytelniku 0 punktów w skali od 1 do 10 - w zakresie Twojego zainteresowania. Co wtedy robisz? Najczęściej - jak przypuszczam - stosujesz mało wyraziste taktyki asekuracyjne. A po co? - że zapytam w tak mało wyszukany sposób. Po co to całe udawanie, że jest się całkowicie pochłoniętym czytaniem? Po co odburkiwanie monosylabami skrywając w wewnętrznej kieszeni cichą nadzieję, że gaduła w końcu zrozumie swój nietakt? Po co oprawianie okładki w Gazetę Wyborczą czy posuwanie się do kłamstwa, że musimy lekturę przeczytać przed wylądowaniem, ponieważ dwie godziny później odczytujemy na jej temat ważny referat? Patrząc rzeczywistości prosto w facjatę należałoby zadać sobie pytanie: co tak naprawdę chciałabym/chciałbym odpowiedzieć temu bufonowi, który swoim natręctwem nie tylko mnie coraz bardziej irytuje, ale zabiera mój bezcenny czas? Tomasz Płachta, główny bohater książki, o tym co myśli mówi wprost. Nie filtruje, nie destyluje swoich myśli i emocji, by świata przypadkiem nie obrazić. Parafrazując jego słowa wypowiedziane do pasażerki samolotu, kiedy wracał z Londynu do Polski odpowiedziałby naszemu gadule mniej więcej tak: „A pani zasady dobrego wychowania nie obowiązują? Myśli pani, że jak już leci pani samolotem, to wolno pani zaczepiać innych, odrywać ich od ich przynależnego im świętego spokoju? Że pani należy do klasy uprzywilejowanych gawędziarzy? Że skoro nie ma pani nic do roboty, to może pani zawracać dupę wszystkim naokoło, a mi - bo najwidoczniej mam pecha, że posadzono mnie obok pani – najbardziej?” I tak dochodzimy do sedna. Nikt przecież nie rodzi się socjopatą, ale umrzeć jako socjopata może, bo życie – ludzie, których nie wybieramy, a musimy się z nimi stykać; nieprzyjemne wydarzenia, których nie sposób uniknąć, a w których musimy uczestniczyć – jest doskonałym zakładem produkującym socjopatyczne umysły. Pomyślmy szczerze… Ile razy można się miło uśmiechać, potakiwać, przytakiwać, odpowiadać, kiedy nie tylko nie mamy na to ochoty ani nie musimy, ale wręcz mamy ochotę komuś przyłożyć, bo tak bardzo razi nas jego niestosowność i głupota? Bo nagle coś pęka, coś się przelewa, coś przekracza granice i wstrzymywana dotychczas złość, zalegające w nas pociski ironii, złośliwości, sarkazmu, i niekontrolowanej kpiny, a w bardziej podbramkowych sytuacjach wręcz ślepa furia i nieadekwatność sytuacyjna wychodzi nagle na prowadzenie, spychając do defensywy przyjazne odruchy. Większość ludzi rezygnuje z wypowiedzenia tego wszystkiego, co ma w głowie. Bo ma słuszną świadomość, że straci przyjaciół, znajomych, narazi się nie tylko na niezrozumienie, ale na antypatię, jawną niechęć, a nawet wstręt i obrzydzenie. Dlatego zaciskamy zęby. Dlatego – że posunę się aż tak daleko – chorujemy na choroby o nieznanej etiologii. A wracając do głównego bohatera… Jego odmienność, niedopasowanie do świata, a nawet niepoprawność społeczna nie sprawia, że czuje się gorszy od innych. Wręcz przeciwnie. Wnikając w jego psychologiczną matrycę ma się wrażenie, że uważa się za kogoś wyjątkowego. Świeżość, naturalność, bezinteresowna dobroć, co prawda dla niego nie istnieją, on już ich nie widzi i nie łudzi się, że je odnajdzie albo tak bardzo zasklepił się w swojej socjopatycznej naturze, że nie chce dostrzec ukrytych w świecie pereł. Najczarniejsze, najbardziej beznadziejne i groteskowe scenariusze przydarzają się właśnie jemu. Dlaczego? Bo jest pechowcem czy swoim ponurym myśleniem ściąga na siebie wszelkie nieszczęścia? Gdy coś jest złe, w naturalny sposób szuka się przeciwwagi. Tomasz Płachta jednak tego nie robi. W jakiś przewrotny sposób pogrąża się w swym psychopatycznym stanie, prognozując dla siebie najgorsze z możliwych przepowiednie. Życie, a konkretnie współczesne życie w naszym kraju - jak pokazuje Daniel Koziarski - to już nie niewinne, budzące lekki uśmiech politowania absurdziki. To prawdziwe absurdy, które mierzone na kilogramy przekraczają w nieoczekiwanym momencie masę krytyczną uruchamiając całą lawinę zdarzeń. Stąd moja laurka dla autora: Ostatnia część z trylogii o Socjopacie Tomaszu Płachcie jest, moim zdaniem, najlepsza - wnikliwie sportretowany bohater osiągnął wyżyny swojej socjopatycznej natury. Można powiedzieć: w tej części Tomasz jest dojrzałym socjopatą. Bo styl, jakim włada autor stoi na przeciwnym biegunie grafomaństwa. Jeśli nieporadność językowa, emocjonalne rozdygotanie, brak wyczucia dla opisywanej postaci i wartkich zdarzeń ma swój przeciwny biegun, to DK sięgnął jego krańca w sposób znakomity. Bo książka utrzymuje doskonałe tempo. Poza tym jest aktualna, dzisiejsza, niemal wyjęta prosto z pierwszych stron gazet. Bo autor swój tekst buduje z chirurgiczną precyzją, gustując w sentencjonalnych określeniach, gdzie niemal każde zdanie jest strzałem w dziesiątkę, krystalicznym bon motem, który w nieoczekiwanym momencie przełącza nas na niekontrolowany śmiech. Wiem, że nadmiar pochwał może szkodzić, dlatego skończę pisać, zanim na dobre zaczęłam. Nie chciałabym, by tak zachęcany czytelnik (zgodnie ze swoją przewrotną naturą) - paradoksalnie - poczuł się, zaraz po przeczytaniu moich wynurzeń, zniechęcony nadmiarem pozytywów wynikających z lektury.

23.02.2012

Spotkanie geniuszy

Liv Ullmann, w książce autorstwa Ketila Bjørnstada ("Liv Ullmann. Linie życia) opowiada historię spotkania dwóch geniuszy kina: Ingmara Bergmana i Woody'ego Allena. Ingmar Bergman znany był ze swojej samotniczej, mizantropijnej natury, nie znosił spotkań towarzyskich, wręcz miewał napady paniki w obecności obcych osób. Każde wydarzenie, które nie mieściło się w jego dziennym planie mocno wytrącało go z równowagi. Woody Allen z kolei znany ze swojej skrajnej nieśmiałości, również nie należał do lwów salonowych, którzy dbają o stałe podtrzymywanie gładkich konwersacji. W czasach, gdy przyjaźnił się z Liv, podczas gdy mieszkała w Nowym Jorku, często wychodzili razem do restauracji. Wybierali stolik zawsze w rogu pomieszczenia, a Allen siadał tyłem do wszystkich gości. Bardzo mu zależało na tym, żeby poznać Bergmana, uważał go za niedościgłego mistrza. Podziwiał go. Zresztą, żeby było po równo, Bergman miał podobne zdanie o Allenie.
Liv po rozstaniu z Bergmanem nadal utrzymywała przyjacielskie relacje ze swoim byłym mężem, dlatego zadzwoniła do Ingmara z pytaniem, czy nie zechciałby podczas swojej wizyty w NY spotkać się z Allenem, który marzyłby o tym, żeby go poznać osobiście. Bergman zgodził się, a Liv tak o tym opowiada:
Po spektaklu Domu lalki, na który przyjechał Bergman "Woody czekał na mnie przed teatrem, razem ze swoim kierowcą w białych rękawiczkach. Znowu siadam na tylnym siedzeniu. Nie pada ani jedno słowo. Woody Allen jest tak bardzo zdenerwowany, że aż trzęsą mu się ręce. Wchodzimy do Pierre'a i jedziemy windą do góry. I nadal nie zamieniamy ze sobą ani jednego słowa. Pukam. Drzwi się otwierają i staje w nich Ingmar. Ingmar patrzy na Woody'ego. Woody patrzy na Ingmara. Bez słowa. Spotkanie dwóch geniuszy. Nagle Ingmar mówi jedno jedyne zdanie tamtego wieczoru: "Witam". Woody Allen kiwa jedynie głową. Wchodzimy do środka i siadamy przy stole. Obiad podają kelnerzy. Geniusze na siebie spoglądają, potem jeszcze raz i jeszcze raz, przez chwilę jedzą i znów posyłają sobie spojrzenia. A ponieważ oni nic do siebie nie mówią, Ingrid [żona Bergmana] i ja musimy prowadzić rozmowę, chociaż nie za bardzo jest o czym. Zaczynamy mówić o jedzeniu. O szwedzkich klopsikach mięsnych. (...) Geniusze spoglądają na siebie i lekko się uśmiechają. Babskie gadanie. Czuję, że uprzejmość nakazuje ciągnąć z Ingrid tę rozmowę o szwedzkich klopsikach (...). Geniusze posyłają sobie kilka nowych spojrzeń i uśmiechów. W ten sposób minął nam obiad, deser i cała reszta. Ingmar spogląda na zegarek. Woody także. Allen należy do tych osób, które wcześnie chodzą spać. Wstajemy. Podajemy sobie dłonie na pożegnanie. (...) podczas całego spotkania mężczyźni nie zamienili ani jednego słowa. Wychodzimy. Woody i ja. Opuszczamy apartament, potem windą w dół, do szofera, który czeka na nas przy limuzynie. Woody odwozi mnie do domu. Bez słowa. Dopiero, gdy wysiadam, mówi: 'Och, Liv! Dziękuję. To było niezwykłe przeżycie! Wchodzę do mojego mieszkania, gdy dzwoni telefon. To Ingmar. "Liv. Muszę ci podziękować! To naprawdę ogromne przeżycie!"

Kto powiedział, że udane spotkanie odnosi się do ilości, czy jakości wypowiedzianych słów. Milczące porozumienie jest zdaje się najwyższą formą porozumienia.

16.02.2012

"Na dnie w Paryżu i Londynie" George Orwell

Czy w pewnym okresie jego życia była choć jedna nieśmiertelna chwila, która uwolniłaby go od głodu, nędzy i włóczęgi i wzniosła ponad beznadzieję marnego życia? Niewiele osób znało młodego Georga Orwella alias Erica Blair'a, który przybywa w 1928 roku z Londynu do Paryża, by po przeszło roku z powrotem wrócić do Londynu... z niczym. Wręcz na minusie. Nikt już nie może na to pytanie odpowiedzieć, bo z tamtego okresu pamiętało go niewiele osób, zanim zdobył literacką sławę. Chyba że... Powiedzmy, że ktoś sięgnie po jego książkę: "Na dnie w Paryżu i Londynie" i spróbuje wyłuskać okruchy warte uwiecznienia, które mają posmak nieśmiertelności. Być może odbędzie się to bez powodzenia. Trudno bowiem, pośród tej mocno realistycznej i wcale nie sentymentalnej historii o tym, jak trudno jest żyć, gdy "nie ma co do gęby włożyć" odnaleźć poetycki uśmiech panujący nad prozą życia. Dodajmy: nazbyt nędzną, by widzieć w nim jasne strony. Bohater książki, najprawdopodobniej jest nim sam autor, który w młodym wieku z przyczyn zupełnie niejasnych dla biografów parał się włóczęgostwem, kończy swoją powieść takimi słowami: "Jest ona [moja opowieść] dość banalna, mogę tylko liczyć na to, że okazała się interesująca, tak jak interesujący bywa dziennik podróży. (...) mogę wymienić kilka nauk, jakie wyniosłem z biedowania. Nigdy mi przez myśl nie przejdzie, że włóczędzy to zgraja pijanych łajdaków; nigdy, dając pensa żebrakowi, nie będę oczekiwał odeń wdzięczności; nigdy nie zaskoczy mnie to, iż ludzie pozbawieni pracy nie mają energii; nigdy nie złożę datku na Armię Zbawienia, nie zastawię ubrania w lombardzie, zawsze przyjmę wręczaną mi na ulicy ulotkę, nie będę się delektować posiłkiem w eleganckiej restauracji. To na początek."
Każdy posiłek, najnędzniejszy, najpodlejszy, choćby suchy chleb, czy kilka ziemniaków były w niektórych okresach jego włóczęgostwa przysmakiem, po zjedzeniu którego "aż chciało się żyć". Bo gdy pozwolić panować głodowi "człowiek całkowicie flaczeje i przestaje myśleć; ów stan przypomina następstwo grypy", dodaje wiecznie głodny i zmęczony bohater wędrujący najpierw nad Sekwaną, później nad Tamizą. Wcale nie uważa się za dzielnego człowieka. Odkąd zostaje okradziony z odłożonej na czarne godziny gotówki zarobionej na nauce angielskiego, pozwala prowadzić się przeznaczeniu od jednej marnej pracy do jej utraty, od obietnicy pracy gdziekolwiek po ciężką pracę jako pomywacz w podłej knajpie przez 19 godzin dziennie, za najlichsze pieniądze, które nadal nie pozwalają mu utrzymać się przy życiu w najskromniejszy nawet sposób.
Trzeba wyobrazić sobie scenę, gdy będąc w Londynie, gdzie włóczęgostwo miało inny, co nie znaczy, że lepszy koloryt niż w Paryżu, trafia wraz z grupą mu podobnych biedaków do kościołów, które organizują pomoc charytatywną. Stłoczeni łachmaniarze zanim zostają nakarmieni typowym posiłkiem, od którego "ani żyć ani umrzeć", czyli chleb z margaryną plus herbata, mają najpierw wysłuchać kazania o zbawieniu dusz i niezbędnej im wierze w miłosiernego Boga. To chybiony zamysł. Skrajna nędza bowiem "zwalnia" tych ludzi od przestrzegania obowiązujących norm społecznych i na czas karmienia dają wyraz mniej lub bardziej ukrytym kpinom i złośliwościom, choć nie to jest tutaj najważniejsze. Ci nędzarze, którzy z jakiegoś powodu lub bez powodu znaleźli się na ulicy, czują się skrajnie upokorzeni takim "dobroczynnym" traktowaniem. Woleliby mieć pracę, woleliby żyć godnie, woleliby wszystko inne, tylko nie takie upodlone życie.
Prawda, że to łatwe znaleźć się po stronie obdarowujących, moralizujących, wskazujących na miłosierdzie swoje i Boże i ile w tym niezamierzonej pychy.
Kto potrafi tak dawać potrzebującym, by tego nie zauważali i nie czuli na sobie pogardy tych lepszych?
Kreśląc tę refleksję, która nasunęła mi się w trakcie lektury sprzed niemal wieku, nie przychodzi mi już do głowy, by rozróżniać między współczesnymi nędzarzami, bezdomnymi, których i dziś nie brakuje a cwaniakami próbującymi wyłudzić pieniądze, i oceniać komu należy się pomoc, a komu nie. Chyba wygodnym dla nas, ludzi, którzy maja domy i pracę myśleć o nich wszystkich jednakowo. Że to z ich winy stali się dziś tymi, kim są.
Raczej nie. Nie zawsze. Nie wszyscy.
Wiadomo, że nie da się wszystkim pomóc. Nie zawsze pomoc ta będzie najcelniejsza. Czasami trzeba będzie zasponsorować zwykłych cwaniaków. Inaczej pozostanie nam odwracanie głowy od każdego, kto zmusił się do pogwałcenia swojej godności i zdobył się na bezlitosne samoupokorzenie wyciągając do nas rękę.


11.02.2012

rozgrzewam zmarznięte dłonie

Ciepła czerwcowa noc. Mój ulubiony miesiąc w roku. Niebo usiane jest blaskiem gwiazd. Aksamitne powietrze znieruchomiało kumulując nasycone zapachy dnia. Zatrzymuję się. Nie wiadomo, kto kogo objął. Ja ciszę, czy ona mnie. Słychać szelest liści poruszanych przez delikatny wiatr. Wsiadam do auta, uruchamiam silnik, zapalam światła i uchylam okno, odrobinę, tak żeby nocne powietrze mogło muskać moją twarz. Pod ręką mam etui wypełnione po brzegi płytami CD - inspiracje dla myśli i nastrojów. W lewej kieszeni schowane są czekoladowe smakołyki zawinięte w szeleszczące papierki. Przed oczami mienią się drobne światełka, elektroniczna zieleń i czerwień próbuje współistnieć z sinym błękitem lamp i dźwiękową pomarańczą radośnie ogłaszającą kolejne utwory. Daję się unieść i zniewolić tej zamkniętej przestrzeni. Na moment zamieniam go w swój prywatny statek kosmiczny krążący wokół mojej ziemi. W ciszy, która przywodzi na myśl samotność, ale nie tę wydrążoną smutkiem i tęsknotą, raczej po brzegi wypełnioną spełnionym spokojem staję się jedynym uzurpatorem władzy: słuchają się mnie wszystkie biegi, bezgraniczne oddanie ujawnia sprzęgło, kierownica kręci się w stronę, którą jej podpowiadam. Wciskam liczne przyciski i guziki, by uczynić moje samopoczucie jeszcze bardziej komfortowym.
Najważniejsze, że podobna cisza i samotność gości na zewnątrz auta. W wiązce świateł zamkniętej w wąskiej nitce drogi, między rzędami drzew i krzewów panuje podobny spokój. To, co wypełnia wnętrze auta i to, co jest na zewnątrz znalazło dla tej chwili wspólny język. Gdy docieram do autostrady otwieram szerzej okna. Przyspieszam. Prędkość doskonale komponuje się z dźwiękami muzyki płynącej z odtwarzacza. Przemierzam noc. Przemierzam siebie. Pozwalam myślom oddychać. Pozwalam zamienić swoje  j e s t e m  w energetyczne, rockowe brzmienie. To chwila, gdy czuję, że to ode mnie zależy każda okoliczność i każde, choćby najmniejsze, niepozorne zdarzenie mojego życia. Napełniam się nadzieją, później wiarą, która jest sycącą pewnością, że wszystko i zawsze mi się uda. Że będzie tak, jak chcę. Że od teraz wieść się będzie po mojej, i tylko mojej myśli. Po kilkudziesięciu kilometrach zmieniam muzyką na melancholijny, wciągający w ciemny tunel blues. Chce mi się zapalić papierosa. Chcę zwolnić, a auto wypełnić gryzącym, mdłym dymem. Chcę na chwilę wypełnić mój pojazd nostalgią i łzami, które słów żadnych nie znają. Po kilkunastu minutach rozbrzmiewa muzyka elektroniczna, która czyni mnie abstrakcyjnym bytem miotanym siłami niezależnymi od mojej woli, targanym od jednego zakrętu przypadku do kolejnego jego skrzyżowania. Znów przyspieszam. Wiatr rozwiewa mi rozpuszczone włosy, a smagające twarz powietrze nie pozwala swobodnie oddychać.
Przypominam sobie, że za kilka minut będzie mały zajazd. Zatrzymuję się na słabo oświetlonym parkingu. Wysiadam z auta. Dopiero teraz czuję, jak chłodna noc doszczętnie przenika moje ciało wychłostane wcześniej przez powietrze wdzierające się z okien do samochodu. Wchodzę do pomieszczenia, zamawiam espresso z podwójnym cukrem. Nie liczy się jednak smak kawy w tej chwili. Liczy się to, że właśnie tu, w tym miejscu, o tej właśnie porze należało ją wypić. Spoglądam na pojedyncze sylwetki siedzących przy stolikach ludzi, na zmęczonego kelnera. Wyglądam przez okno na zewnątrz i szerokim spojrzeniem obejmuję niekończącą się drogę. Zaraz wstanę od stolika, wejdę do swojego kosmicznego, przytulnego schronienia, a ono zawiezie mnie - napełnioną wiatrem, chłodnym powietrzem, zmienną prędkością, nastrojami, smakiem kawy - do domu.

28.01.2012

"Dziewiętnaście sekund" Pierre Charras

„Dziewiętnaście sekund” to smakowita lektura i prawdziwy majstersztyk utkany ze słów.
W rolach głównych występują: przypadek, który jest nie do końca przewidywalnym scenarzystą w śmiało reżyserowanym przez ludzi życiu oraz dwoje bliskich sobie osób, które mierzą się z decyzją o rozstaniu. Mamy więc wypalone długoletnie małżeństwo, z przyczyn nie do końca jasnych i uświadomionych. Wydawałoby się, że bez powodu, chyba, że wystarczającym powodem do rozstania jest upływający czas, który nadwątla siłę związku i powoduje utratę jego świeżości.
Sandrine i Gabriel decydują się rozstać podczas ostatniego swojego spotkania zaaranżowanego na stacji paryskiego metra. Umawiają się w taki sposób, że jeśli ona będzie chciała z nim zostać, przyjedzie o 17.43 w trzecim wagonie pociągu. Jeśli jej nie będzie, będzie znaczyło, że właśnie się wyprowadza z ich wspólnego mieszkania. Żadne z nich jednak, nie bierze pod uwagę innych ewentualności, jak na przykład zaistnienia tragicznego w skutkach wypadku, który mógłby uniemożliwić jakikolwiek wybór, pokrzyżować wszystkie plany i umowy, a w rezultacie całą sytuację przedstawić opacznie…
To niewielkie dzieło trzeba czytać na jeden raz, by nic z natężenia opisywanych uczuć i intencji autora nie uronić. Każdy rozdział to jedna sekunda rozciągnięta do swoich maksymalnych granic. Ile może zmieścić jedna sekunda? Ile myśli, odczuć, ile wspomnień, a ile wymiernej rzeczywistości? Jak wiele można się dowiedzieć o sobie w ciągu 19 sekund? Jak wiele intymnych chwil straci, a ile zyska swoje znaczenie w tak niemożliwie krótkim do zarejestrowania czasie?
Reporterska podróż po emocjach bohaterów przeprowadza czytelnika przez świat złożonych relacji, jednak za sprawą nieprzewidzianego przypadku miażdży jego wiarę w fundamentalne poczucie bezpieczeństwa i pewność, że o czymkolwiek decydujemy w naszym życiu.
Czy Pierre Charras, autor tej zgrabnej powiastki zaskakuje pogrążonych w lekturze?
Z pewnością tak.
Ale jeszcze bardziej uświadamia nam pewien ważny fakt - nam, śmiertelnym, choć egoistycznie zapatrzonym w swoją wszechmoc ludziom, z reguły wydaje się, że gdy sami chcemy o czymś zadecydować, sami pokierować swoim życiem, jest to w naszym mniemaniu w pełni uzasadnione i usprawiedliwione. Natomiast, gdy o wyborze tego samego decyduje jakikolwiek przypadek, ślepy-i-głuchy los, pogrążamy się w bólu i poczuciu niesprawiedliwości.
Książka niewątpliwie kieruje nasze myśli ku pogłębionej refleksji, co w towarzystwie intensywnych przeżyć bohaterów nie jest ani zbyt trudne, ani czasochłonne.
Zdecydowanie polecam!

24.01.2012

Linie papilarne słów

Czechow tak pisze w liście do brata:
"Masz tylko jedna wadę... swój niesamowity brak wykształcenia... Ludzie wykształceni muszą według mnie spędzić następujące kryteria:
1. Szanują osobowość człowieka, a więc są zawsze tolerancyjni, uprzejmi, grzeczni, ulegli. Nie robią afery o mały młotek albo zgubioną gumkę; żyjąc z innymi nie robią z tego przysługi, a odchodząc nie mówią: "Nie da się z tobą żyć!". Wybaczają hałas, chłód, niedopieczone mięso, dowcipy i obecność innych ludzi w ich domu...
2. Są pełni współczucia nie tylko wobec żebraków i kotów, bo opłakują w duszy, czego nie widać gołym okiem... Nie śpią po nocach, żeby pomóc swoim rodzicom zapłacić za studia swojego brata, żeby kupić ubrania dla matki...
3. Szanują własność innych ludzi, dlatego spłacają swoje długi.
4. Są czyści w sercu i boja się kłamstwa jak ognia. Nie kłamią nawet w drobiazgach. Kłamstwo jest upokarzające dla słuchacza i poniża rozmówcę w jego własnych oczach. Nie popisują się. Zachowują się w miejscu publicznym tak jak w domu. Nie rzucają piachu w oczy pokornych i nie rozmawiają otwarcie, kiedy nie są o to proszeni. Z szacunku dla uszu innych ludzi, często milczą.
5. Nie umniejszają siebie, zeby wzbudzić w innych współczucie. Nie grają na strunach duszy innych ludzi, żeby nad nimi wzdychali i ich głaskali. Nie mówią: "Ludzie mnie nie rozumieją", bo to daje słaby efekt, jest wulgarne, zatęchłe, fałszywe.
6. Nie są próżni. Nie dbają o fałszywe diamenty, jak znajomosć ze sławami, ściskanie dłoni z pijanymi świniami, wzbudzanie zachwytu wylewnością na salonie, popularnością w barach... Zarabiając grosze nie chodzą z teczkami, jak gdyby zarabiali setki rubli i nie przechwalają się, że są dopuszczani tam, gdzie inni nie są dopuszczani."

Na podstawie tych słów, mogę powiedzieć, że lubię Czechowa, choć go nie znam i oczywiście nigdy nie poznam. Okazuje się że, żeby kogoś polubić nie muszę wiedzieć, czy nosi spodnie szyte u krawca, co zjada na śniadanie i czy ma niski głos. Każdy człowiek zostawiający po sobie słowa, tak naprawdę zostawia po sobie swoje "linie papilarne" charakterystyczne dla jego osobowości. Te słowa mogą być zupełnie banalne i niewyszukane, ale przez ich przezroczystość widać zawsze prawdziwy rys piszącego. Każdy kęs słowa prowadzi do pestki, z której wyrósł owoc. Czy pestka może udawać, że jej nie ma, że jej nie widać albo, że jest nieistotna?
To niemożliwe.

20.01.2012

Witold Horwath "Ptakon"

To niewielka objętościowo książka jest doskonale skondensowana pod względem jakościowym i treściwym, a po jej przeczytaniu miałam nieodparte wrażenie, że dostałam ciężką cegłą w głowę. Oczywiście w najlepszym tego słowa znaczeniu. Historia dotyczy dziewczyny, która w młodości dokonała wielu odrażających czynów, zwłaszcza jeden, przez Kościół zwany grzechem śmiertelnym - których konsekwencją powinien być jedynie długi kryminał, ale splot dziwnych okoliczności wytypował ją jako osobę i chorą psychicznie i taką, której daje się szansę - państwo i instytucja kościoła objęły ją amnestią oraz po chrześcijańsku rozumianą troską i wybaczeniem. Młoda dziewczyna w trakcie odbywanego procesu resocjalizacji, wykonując pracę społeczną, w której opiekuje się niepełnosprawnymi ludźmi przechodzi pełną metamorfozę osobowości, co generuje jej wstęp do odnowionego życia. A że jest bardzo zdolna, kończy bez przeszkód najpierw liceum, później studia medyczne. Anka - bo tak ma na imię kontrowersyjna bohaterka - jako osoba w pełni nawrócona i jakościowo lepsza ostatecznie zdobywa zawód psychiatry. Leczy ludzi z rzadką dla chorób psychicznych skutecznością, kierując się niezwykłą pasją i posiadając ogrom wiedzy na tematy zawodowe. Można powiedzieć, że jest wyjątkowo pożądanym członkiem społeczeństwa, nastawionym głównie na to, by pomagać ludziom. Jednak splot różnych okoliczności (również z udziałem jej męża) odkrywa ciemną, utajnioną przeszłość dojrzałej już kobiety. Stajemy wobec moralnego dylematu: czy powinno się i czy w ogóle można takiej osobie wybaczyć i zgodzić się na akceptację jej okropnych czynów z przeszłości bez odpowiednio wymierzonej kary? Czy można godzić się na tak jawną niesprawiedliwość, która przeczy jasnym zasadom społeczno-prawnym, że za swoje przewinienia należy zapłacić - inaczej porządek świata burzy się i chwieje. Waży się pytanie: co zwycięży? Czy można się tak diametralnie zmienić - ze złego człowieka w dobrego? Czy po popełnieniu strasznych grzechów można sobie dalej żyć we względnym spokoju? Czy w tej skomplikowanej sytuacji szeroko pojmowana etyka pozwala komuś, niejednoznacznie pozytywnemu, leczyć chorych ludzi, tym samym próbując odkupić swoją ciężką winę? Czy można komuś, kto nie poniósł żadnej kary, nie tylko zapomnieć, ale i usprawiedliwić popełnione zło, tylko dlatego, że się zmienił? Nie ma w tej fascynującej lekturze ani jednej oczywistej odpowiedzi, ani jednego prostego rozwiązania. Raczej zmuszeni jesteśmy do myślenia, że nic nie jest takim jakim zazwyczaj się wydaje, gdy zdarza nam się sądzić po pozorach. To przejmująca historia z wielu powodów. Po pierwsze uświadamia czytelnikowi złożoną materię jaką tka życie: tylko w przypadku zakupu kilograma jabłek wiadomo, że trzeba zapłacić 3,50 zł, w innych okolicznościach płaci się różnie - albo za dużo albo za mało. Po drugie stykamy się z niezwykłą przenikliwością pisarza (co samo w sobie jest bezcenne), który niełatwą psychologię człowieka wykłada spójnymi wątkami. W końcu – to jego oryginalny styl z nietypowym układem dla interlinii, a przy okazji wartki, przejrzysty i wyrazisty. Historia trafia w serce, uderza w splot słoneczny i burzy dotychczasowe myślenie o prostej i jednoznacznej moralności. Takie pojęcie w realnym i splątanym życiu po prostu nie istnieje... Książka - nie obawiam się tego powiedzieć - wstrzymuje na chwilę ruch orbity, po której na co dzień porusza się myślący śmiertelnik. Absolutnie warto, a nawet trzeba!

16.01.2012

"Martwa Europa" Christos Tsiolkas

Czym trzeba być albo jak bardzo trzeba być pozbawionym życia, by dać komuś powód do nazwania go „martwym” mimo, że posiada realne dowody na istnienie? Christos Tsiolkas pokusił się o powieść, której zasięg szerokimi ramionami obejmuje kontynent australijski i Europę. Rzecz ujmując od końca: to mroczna, pesymistyczna aczkolwiek bardzo żywa narracja ukazująca współczesną Europę w przyćmionym, wątłym, wręcz ledwo tlącym się świetle. To - według narratora - zgnilizna, nowotwór toczący stary, chory organizm naszego kontynentu, to odrażające zepsucie i smród. Nic więcej. Nic więcej?! Australijczyk Isaac, z pochodzenia Grek (nie Żyd, jakby wskazywało jego imię), syn greckich emigrantów, fotografik - gej zainspirowany opowieściami swojego nieżyjącego już ojca, wyrusza do Europy w sentymentalną podróż, w poszukiwaniu ducha swoich przodków, swoich korzeni i wszystkiego tego, czego próżno mu szukać w Australii: ciągłości kulturowej, realnej wiedzy o swoim pochodzeniu i rodzimej kolebce. Jednak, kiedy główny bohater dociera do Europy – podróż swą zaczynając od Grecji, poprzez Czechy, Francję, dobiwszy do Wielkiej Brytanii jego entuzjazm o pozytywnym zderzeniu ze swoją przeszłością zdecydowanie traci impet, pozbawiając go energii i wszelkich złudzeń. Kontynent europejski jawi się podróżującemu jako przygnębiające i odrażające miejsce opanowane przez antysemityzm, prostytucję, wszechobecną wulgarność, przemoc oraz społeczne psychozy – ujawniane najczęściej wobec imigrantów. Przykra intensywność, z jaką odbiera Stary Świat jest porażająca. Brud, smród ulic, śmietnik na przedmieściach wielkich miast, przygodny i łatwo dostępny seks budzi jego niesmak, choć z premedytacją, wręcz perwersyjną przyjemnością zanurza się w zastanej rzeczywistości: przegniłej, martwej przestrzeni, nad którą unosi się nieśmiertelny, zatrważający duch Holocaustu. Zamiast do ziemi obiecanej, krainy mitologicznej dotarł do miejsca, w którym dosłownie wszystko świadczy o duchowej martwocie i marazmie, w jakiej utknęli Europejczycy. Można się zastanawiać, dlaczego Isaac nie wystrzega się tych miejsc? Dlaczego ich nie unika, wręcz zamierzenie porusza się w stronę mętnych środowisk, nie stroniąc przy tym od narkotyków i przygodnego seksu? Czy dlatego, by jeszcze bardziej przekonać się o raku, jaki toczy stary kontynent, czy też po to, by zmierzyć się z własnymi demonami - przekleństwem rodziców - prowadzącymi go prosto w ramiona szaleństwa? Przeczytać książkę warto, nie tylko po to, by znaleźć na to pytanie odpowiedź. W gruncie rzeczy nie interesuje czytelnika bohater i jego demony. Czytelników - Europejczyków może zaintrygować to odległe, umocowane w dalekiej Australii spojrzenie na naszą europejską rzeczywistość: czy to, w czym tkwimy od pokoleń i czego już nie dostrzegamy, bo jesteśmy zbyt blisko, jest naprawdę aż tak zmurszałe i zmierzające do upadku, czy to tylko skrajny punkt widzenia autora - szukaniem dziury, znalezieniem jej i dopowiedzeniem sobie najgorszej reszty. O nas i naszym kontynencie…

Christos Tsiolkas, "Martwa Europa", tłum. Maciej Płaza, Wydawnictwo Replika, Zakrzewo, 2010

13.01.2012

Wieczory kaluki, Howard Jacobson

Powiedzmy, że główną sceną tej lektury jest widok młodych, będących w wieku dojrzewania brytyjskich Żydów, którzy z niezdrową ekscytacją oglądają fotograficzną książkę Bertranda Russella "Pod biczem swastyki", w której za pomocą zdjęć opowiedziano najtragiczniejsze losy Żydów w XX wieku. To, co zobaczyli, z jednej strony z przerażenia odebrało im mowę, z drugiej zaś - zdjęcia nagich ciał kobiet, ofiar Auschwitz i Buchenwaldu, nieoczekiwanie podniecają ich i fascynują. I tu zasadza się istota tej niezwykle kontrowersyjnej, piekielnie inteligentnej, pełnej dokuczliwych prawd Jacobsonowskiej pozycji, która „irytuje i szydzi, rozśmiesza, przeraża i demaskuje” tym razem już nie gojów, nazistów, czy generalnie wrogów żydowskiego narodu, a samych Żydów. Autorowi, poza nominowaniem go do nagrody Bookera, zarzucono przede wszystkim kalanie własnego gniazda. Ośmiesza wszystkich po kolei, choć Żydów w pierwszej kolejności - ich niejednoznaczne, niejednorodne, wręcz sprzeczne wzajemne relacje. Zderza wątki żydowskie z przeszłością i teraźniejszością, wskazując ich cierpiętnicze wyodrębnianie się na tle całego świata, co tym samym nie ułatwia im wstąpienia na drogę ogólnoludzkich problemów. Zasklepieni w swojej historii nie widzą niczego poza sobą. I tak, główny bohater, zarazem narrator tej pięciuset stronicowej powieści poszukuje na swoje życiowe partnerki tylko antysemitki, tak jakby celowo chciał doznawać upokorzeń tkwiąc w nieprzejednanym przekonaniu, że Żydzi byli i już zawsze będą ofiarami i nie ma od tego odwrotu, żadnej innej opcji. Jego matka swoje życie trawi na grze w kaluki, ojciec jest zagorzałym ateistą, on sam karykaturzystą - rysuje komiksy ośmieszające jego naród. Natomiast jego kolega z dzieciństwa, młody religijny Żyd z Manchesteru, w desperacji "wznawia" Holocaust na swój własny użytek, mordując swoich rodziców (zagazował ich śpiących w łóżkach) – i na tym wątku prowadzonego śledztwa i próbie zrozumienia motywów zabójcy - osnuta jest całość fabuły. Jacobson szukając prawdziwego oblicza współczesnego Żyda nie widzi istoty żydowskości tylko przez pryzmat żydowskiej religii, obyczajów czy specyficznych więzi rodzinnych i narodowościowych. To, co jest dziś realnym wymiarem narodu żydowskiego to pamięć o Holocauście. Jednocześnie to ona – paradoksalnie - wyklucza ich ze społeczności ogólnoludzkiej, ogólnoświatowej, czyniąc Żydów wybrańcami, odmieńcami i ofiarami. Autor, będąc świadomym istnienia rewizjonistów, którzy chcieliby zaprzestania pielęgnowania żydowskiej myśli o Zagładzie, nie ma wątpliwości, że naród żydowski tym bardziej powinien dbać o zachowanie historycznej pamięci. W tej książce jest wiele przykładów na to, w jakim mentalnym i kulturowym zakleszczeniu znaleźli się dzisiejsi Żydzi. Doskonale zdają sobie sprawę z tego, że tylko pamięcią mogą ocalić swoją historię, jednocześnie mając świadomość, że to właśnie ona czyni ich na zawsze najbardziej zaborczą i wyalienowaną społecznością spośród wszystkich narodowości na świecie. Lektura godna polecenia.

11.01.2012

Urodzony 11 stycznia. Daniel Tammet.


Daniel Tammet, człowiek z zespołem Aspergera. Pokonał w sobie tysiące barier, żeby przybliżyć swój wewnętrzny, unikatowy świat. Ten rodzaj autyzmu, który przejawia się w cechach zespołu Aspergera tworzy geniuszy liczb, dla których cyfry to jedyna najprawdziwsza rzeczywistość: z cyframi robią dosłownie wszystko - na skalę wręcz niewyobrażalną dla zwykłego śmiertelnika. Jednak nikt do tej pory nie umiał o tym opowiedzieć tak, jak Daniel Tammet, urodzony w wielodzietnej rodzinie w Wielkiej Brytanii w 1979 roku, który napisał i zawarł „siebie”, swoją historię i swoje postrzeganie rzeczywistości w książce pt.: „Urodziłem się pewnego błękitnego dnia”. Jego światem są liczby. Przede wszystkim one. Poszczególne liczby, każdą od 0 do 10 000 widzi nie tylko jako oddzielny kolor, ale także jako kształt, fakturę, ruch, a czasem jako emocjonalny odcień. Liczby są jego najwierniejszymi przyjaciółmi i jak mówi: nigdy go nie opuszczają; każda jest wyjątkowa i każda ma własną osobowość. Może obejść się bez ludzi, ale nie może obejść się bez liczb. Poeta dla swoich wierszy dobiera odpowiednie słowa tak, by wiersz miał klimat, właściwy wydźwięk, piękną formę, a Daniel uważa pewne kombinacje cyfr za piękniejsze od innych i to jest jego najukochańsza, najdroższa poezja. Na liczby reaguje synestezyjnie i emocjonalnie, natomiast litery są mu obojętne. O niektórych liczbach mówi tak: 1 – jest bardzo jasne, aż oślepiająco białe, jakby ktoś zaświecił mi latarką prosto w oczy; 4 – jest ciche i nieśmiałe; 5 – jest głośne, jak uderzenie pioruna albo huk fal rozbijających się o skały; 6 - to maleńka czarna kropka bez żadnego szczególnego kształtu czy faktury; zestaw szóstek to dla mnie czarna dziura; 11 – jest bardzo przyjazne; 89 – to prószący śnieg; 333 – to przepiękna liczba; 289 – liczba wyjątkowo brzydka Mówi, że gdy zobaczy wyjątkowo piękną liczbę przechodzi go dreszcz podekscytowania i przyjemności. Jako osoba autystyczna nie potrafi zrozumieć ani współodczuwać emocji innych ludzi. Nie rozumie, gdy ktoś mówi, że jest smutny, przygnębiony, czy odwrotnie: radosny i szczęśliwy. Musi sobie wyobrazić jakąś liczbę. Jeśli przyjaciel mówi mu, że z jakiegoś powodu jest smutny, Daniel wyobraża sobie, że siedzi w ciemnej otchłani szóstki – tylko w taki sposób może doświadczyć podobnego uczucia i je zrozumieć. Ale wie, czym jest miłość: „Miłości nie da się do niczego porównać - nie ma właściwego lub niewłaściwego sposobu na pokochanie drugiej osoby, żadnego matematycznego równania miłości i związku doskonałego”. Jego ulubionym fragmentem o miłości jest I List do Koryntian z Nowego Testamentu ("Miłość cierpliwa jest..."). Uwielbia liczby pierwsze. Uważa je za doskonale. Mówi o nich: „Czasami gdy zasypiam wieczorem, mój umysł nagle napełnia się jasnym światłem i przed oczami gwałtownie przepływają mi liczby, setki, tysiące. To piękne i kojące doświadczenie. Gdy nie mogę zasnąć wyobrażam sobie, że spaceruję wśród swoich liczbowych krajobrazów; wtedy czuję się bezpieczny i szczęśliwy; nigdy się nie gubię, ponieważ kształty liczb pierwszych wskazują mi drogę”. Daniel najbardziej kocha ciszę. Wszelkie hałasy jawią się w jego umyśle w kolorze granatowym. Chce od niego uciec, robi się niespokojny i mocno zalękniony. A czasami robi coś, by jeszcze bardziej zbliżyć się do ciszy, która jest w nim zawsze i która „nigdy nie pozostaje nieruchoma” - często zatyka sobie uszy. Ta cisza w nim jest jedwabistym, ciurkającym ruchem przypominającym skraplanie. Gdy zamyka oczy widzi ją miękką i srebrzystą. Każdy nagły hałas, na przykład stukanie o drzwi, sprawi mu ból i jest gwałtownym „rozbiciem tego doświadczenia”. Dzień 14 marca (to również urodziny Alberta Einsteina), jest liczbą pi – liczby, której nikt nie jest w stanie zapisać nawet jeśli miałby do dyspozycji kartkę wielkości wszechświata. Daniel tego dnia, kilka lat temu wyrecytował z pamięci (w swoim umyśle widział uformowane w jeden ciąg, niczym pofałdowane góry kształty i kolory liczby pi) przez kilka godzin, dwadzieścia tysięcy miejsc po przecinku. I, jak mówi o niej - jest cudowna i „sama w sobie powodem, by ją kochać”. Mówi o sobie: „Często się zdarzało, że naprawdę chciałem zniknąć. Po prostu, wyglądało na to, że nigdzie nie pasuję, jak gdybym urodził się w nieodpowiednim świecie”. Przykład istnienia takich osób jak D.Tammet, to kolejny dowód, że życie jest znacznie bogatsze i wspanialsze, niż nam się na ogół wydaje. Trzeba być bardzo ograniczonym człowiekiem pozwalając sobie na myślenie, że tylko to, co ja wiem, co ja rozumiem, w co ja wierzę, co ja sobie wyobrażam i sądzę jest najmądrzejsze, najwłaściwsze i najlepsze. Och, to obłudne, pyszne i aroganckie ja, które swoją rację bytu karmi bolesnym odtrąceniem innych - nawet nie gorszych, czy słabszych i pogardliwym wykluczeniem ich z "prawdy i piękna", które przecież - każdy to wie, czuje i na swój sposób rozumie - niejedno mają imię. Dziś, kiedy Daniel pokonał w sobie mnóstwo ograniczeń i przeszkód oddzielających go od świata tzw. normalnych i zdrowych ludzi, promienieje niezwykłym ciepłem i życzliwością. Intryguje oryginalną urodą swojego umysłu i ciszą, którą w sobie nosi jednocześnie zarażając innych prostotą, z jaką odbiera świat. A przede wszystkim zdumiewa spokojem i poczuciem szczęścia, w jaki wprawiają go liczby - ich doskonałe linie i kształty, ich żywa emocjonalność i barwa. Jego prawdziwy, cudowny świat.