Czy w pewnym okresie jego życia była choć jedna nieśmiertelna chwila, która uwolniłaby go od głodu, nędzy i włóczęgi i wzniosła ponad beznadzieję marnego życia? Niewiele osób znało młodego Georga Orwella alias Erica Blair'a, który przybywa w 1928 roku z Londynu do Paryża, by po przeszło roku z powrotem wrócić do Londynu... z niczym. Wręcz na minusie. Nikt już nie może na to pytanie odpowiedzieć, bo z tamtego okresu pamiętało go niewiele osób, zanim zdobył literacką sławę. Chyba że... Powiedzmy, że ktoś sięgnie po jego książkę: "Na dnie w Paryżu i Londynie" i spróbuje wyłuskać okruchy warte uwiecznienia, które mają posmak nieśmiertelności. Być może odbędzie się to bez powodzenia. Trudno bowiem, pośród tej mocno realistycznej i wcale nie sentymentalnej historii o tym, jak trudno jest żyć, gdy "nie ma co do gęby włożyć" odnaleźć poetycki uśmiech panujący nad prozą życia. Dodajmy: nazbyt nędzną, by widzieć w nim jasne strony. Bohater książki, najprawdopodobniej jest nim sam autor, który w młodym wieku z przyczyn zupełnie niejasnych dla biografów parał się włóczęgostwem, kończy swoją powieść takimi słowami: "Jest ona [moja opowieść] dość banalna, mogę tylko liczyć na to, że okazała się interesująca, tak jak interesujący bywa dziennik podróży. (...) mogę wymienić kilka nauk, jakie wyniosłem z biedowania. Nigdy mi przez myśl nie przejdzie, że włóczędzy to zgraja pijanych łajdaków; nigdy, dając pensa żebrakowi, nie będę oczekiwał odeń wdzięczności; nigdy nie zaskoczy mnie to, iż ludzie pozbawieni pracy nie mają energii; nigdy nie złożę datku na Armię Zbawienia, nie zastawię ubrania w lombardzie, zawsze przyjmę wręczaną mi na ulicy ulotkę, nie będę się delektować posiłkiem w eleganckiej restauracji. To na początek."
Każdy posiłek, najnędzniejszy, najpodlejszy, choćby suchy chleb, czy kilka ziemniaków były w niektórych okresach jego włóczęgostwa przysmakiem, po zjedzeniu którego "aż chciało się żyć". Bo gdy pozwolić panować głodowi "człowiek całkowicie flaczeje i przestaje myśleć; ów stan przypomina następstwo grypy", dodaje wiecznie głodny i zmęczony bohater wędrujący najpierw nad Sekwaną, później nad Tamizą. Wcale nie uważa się za dzielnego człowieka. Odkąd zostaje okradziony z odłożonej na czarne godziny gotówki zarobionej na nauce angielskiego, pozwala prowadzić się przeznaczeniu od jednej marnej pracy do jej utraty, od obietnicy pracy gdziekolwiek po ciężką pracę jako pomywacz w podłej knajpie przez 19 godzin dziennie, za najlichsze pieniądze, które nadal nie pozwalają mu utrzymać się przy życiu w najskromniejszy nawet sposób.
Trzeba wyobrazić sobie scenę, gdy będąc w Londynie, gdzie włóczęgostwo miało inny, co nie znaczy, że lepszy koloryt niż w Paryżu, trafia wraz z grupą mu podobnych biedaków do kościołów, które organizują pomoc charytatywną. Stłoczeni łachmaniarze zanim zostają nakarmieni typowym posiłkiem, od którego "ani żyć ani umrzeć", czyli chleb z margaryną plus herbata, mają najpierw wysłuchać kazania o zbawieniu dusz i niezbędnej im wierze w miłosiernego Boga. To chybiony zamysł. Skrajna nędza bowiem "zwalnia" tych ludzi od przestrzegania obowiązujących norm społecznych i na czas karmienia dają wyraz mniej lub bardziej ukrytym kpinom i złośliwościom, choć nie to jest tutaj najważniejsze. Ci nędzarze, którzy z jakiegoś powodu lub bez powodu znaleźli się na ulicy, czują się skrajnie upokorzeni takim "dobroczynnym" traktowaniem. Woleliby mieć pracę, woleliby żyć godnie, woleliby wszystko inne, tylko nie takie upodlone życie.
Prawda, że to łatwe znaleźć się po stronie obdarowujących, moralizujących, wskazujących na miłosierdzie swoje i Boże i ile w tym niezamierzonej pychy.
Kto potrafi tak dawać potrzebującym, by tego nie zauważali i nie czuli na sobie pogardy tych lepszych?
Kreśląc tę refleksję, która nasunęła mi się w trakcie lektury sprzed niemal wieku, nie przychodzi mi już do głowy, by rozróżniać między współczesnymi nędzarzami, bezdomnymi, których i dziś nie brakuje a cwaniakami próbującymi wyłudzić pieniądze, i oceniać komu należy się pomoc, a komu nie. Chyba wygodnym dla nas, ludzi, którzy maja domy i pracę myśleć o nich wszystkich jednakowo. Że to z ich winy stali się dziś tymi, kim są.
Raczej nie. Nie zawsze. Nie wszyscy.
Wiadomo, że nie da się wszystkim pomóc. Nie zawsze pomoc ta będzie najcelniejsza. Czasami trzeba będzie zasponsorować zwykłych cwaniaków. Inaczej pozostanie nam odwracanie głowy od każdego, kto zmusił się do pogwałcenia swojej godności i zdobył się na bezlitosne samoupokorzenie wyciągając do nas rękę.
Największy problem z tym, że kloszardzi z reguły nie piszą pamiętników. :)
OdpowiedzUsuńWszelkie próby zrozumienia ich świata patrząc z zewnątrz nie mogą być trafione, bo to jak ze wszystkim, trzeba czuć, nie tylko widzieć.
Mam taką książkę (wybacz zestawienie) "Dossier Hitlera", którą niejaki Antoni Reński napisał jako rodzaj nie tyle nawet pamiętnika, ile zapisu myśli młodego Adolfa H. I jest w tym sporo podobnych tonów, bo przecież Hitler w czasach wiedeńskich nieraz głodował albo korzystał z noclegowni dla bezdomnych. Jego tok myślenia wyciągnięty ("przeflancowany") z ogółu późniejszych zachowań w tej akurat powieści brzmi dosyć wiarygodnie.
Swoją drogą, ciekawe na ile to doświadczenie Hitlera, o którym piszesz zaowocowało w późniejszym okresie jego życia. Może to była jego siła napędowa, a przynajmniej jakiś kluczowy element jego późniejszych szaleństw? P.S. Przeczytaj tę książkę, gdybyś miał okazję. Otwiera oczy na "tych, którzy nie piszą pamiętników".
UsuńMyślę, że to w nim zostało do końca. Zresztą jest coś takiego, że gdy się zazna biedy, upodlenia, głodu, to niezależnie od tego, jak później poprawi się czyjś los, dusza i tak pozostaje spaczona.
UsuńWidywałem takich ludzi.